RUNO // Reviews

Łukasz Komła // www.nowamuzyka.pl

Myślę, że dla wnikliwych obserwatorów krajowej sceny eksperymentalnej czy improwizowanej postać Wojtka Traczyka jest doskonale znana. Ten wykształcony kontrabasista ma za sobą – i na pewno przed sobą – wiele cenionych przedsięwzięć, nagrywał z wieloma znakomitymi artystami czy zespołami. W 2012 roku rozpoczął działalność solową, wydając płytę Free Solo, na preparowany kontrabas. Dwa lata później opublikował kolejny album zatytułowany dziękuję, dobrze – jakże inny od poprzedniego, ze znikomym udziałem kontrabasu i wypełniony piosenkami.

Najnowszy materiał Runo to powrót Traczyka do preparowanego brzmienia kontrabasu. A jak to zgrabnie określili wydawcy: podróż w głąb cielska kontrabasu, co bardzo trafnie opisuje bieg zdarzeń dźwiękowy na Runie. Fizyczność przekazu zawartych tu częstotliwości oszałamia i szalenie rozbudza wyobraźnię. Nie ma tu zbędnego intra, wprowadzenia, głaskania czy taniej liryki, jaką znamy z wielu wydawnictw stworzonych przy użyciu instrumentów smyczkowych. Kontrabas Traczyka wypycha nas na głęboką wodę wrażeń sonicznych – już od pierwszego Big Sur po Half Bear Half Elephant and Half Asleep.

Po drodze mamy szorstko-noise’owy Raccoon. Na tle tych grząskich pociągnięć smyczka po strunach można by zawiesić w oddali głęboki głos ludzki. Rozdygotany Mirror Mirror wytrząsa z nas rozmaite stany emocjonalne. Taki dygot, to ja rozumiem! W niemal 10-minutowym Meru snuje się jakaś etniczna opowieść – w bebechach kontrabasu bulgocze etiopski śpiew sakralny mieszający się z improwizowaną sonorystyką znaną choćby z dokonań australijskiego The Necks. I na koniec wpadamy w tryby bezkompromisowego Half Bear Half Elephant and Half Asleep. Runo to gęstwina, błotnista hybryda, zasysająca po szyję – oblepia, unieruchamia i przenika podskórnie wprost do zmysłów i krwiobiegu.

 

Maciej Lewenstein

„In a sense Wojtek Traczyk declares himself here as a master of „fake” sounds and „fake” music. His work should to be compared with the of my beloved Àlex Reviriego. Wojtek plays prepared double bass and enters often into the trance, repetitive noise tones, characteristic for free improvised minimal music — listen to the opening fragmented „Big Sur”, or even better to fascinating „Racoon”. At the same tine, his music is maybe not as lyrical and emotional as that of \`Alex, yet there are fragments when I have to contradict myself. The highlight of the disc for me „Meru”, perhaps the most traditional piece with ancient/world music accents, yet with such density of beauty and emotional content that it is hard ti believe that it is true. „Half Bear Half Elephant and Half Asleep” with strong powerful noisy tones reminds me of solo pieces of Peter Kowald. This wonderful track closes this short, but this time clearly excellent album.
A sonar balsam for the horrible times of the Spring of 2020.”

 

Jakub Knera // www.noweidzieodmorza.com 

Wojtek Traczyk odziera kontrabas z jego lirycznego brzmienia, nie szuka melodii i dźwięków ładnych, stawia na brzmieniowy ciężar. To cedzenie dźwięków, ujarzmianie potężnie brzmiącego, drewnianego kolosa.

Kiedy myślę o Wojtku Traczyku, słyszę Muzykoterapię, Warszawskie Combo Taneczne, projekty Marcina Maseckiego czy Gaby Kulki, w których się udziela. Raczej piosenki, w których gra na drugim planie, bo przecież teoretycznie taka ma być rola kontrabasu. Ale Traczyk pozbawia słuchaczy złudzeń i żongluje ich przyzwyczajeniami regularnie: w 2012 roku wydał Free Solo, gdzie na niczym innym poza kontrabasem nie grał, z kolei dwa lata później na dziękuję, dobrze grał piosenki z zespołem. W międzyczasie udzielał się w wielu składach, wspomnianych wyżej (ale grał też z m.in. Kamilem Szuszkiewiczem, Hubertem Zemlerem, Pawłem Szpurą, Wacławem Zimplem), aż wiosna 2020 przyniosła światu jego drugi w pełni solowy album Runo, wydawnictwo dopracowane, sugestywne i przemyślane w każdym calu.

Kontrabasista wraca do idei, która towarzyszyła mu na Free Solo, ale jeśli tam bywał ostrożny, czasem nawet zachowawczy i konwencjonalny w brzmieniu, tutaj idzie dalej i odważnie eksploruje swój instrument. Tamta płyta była lekka, momentami wręcz liryczna, tutaj jest ciężar, powaga i dostojny ton, momentami Traczyk gra na skraju możliwości kontrabasu wywleka go na drugą stronę. Podobnie w tym roku gra opisywany przeze mnie Ville Herrala, ale to inna skala – na jego Pu znalazły się miniatury o zróżnicowanym spektrum, tutaj są długie, dopracowane kompozycje; krwiste, rozbudowane formy. Traczyk preparuje instrument, wkracza na obszar sonoryzmu, eksploruje drewniane pudło rezonansowe. Jego kontrabas brzmi czasem jak nie-kontrabas: surowo, sucho, ale jednocześnie głęboko. Otwierający album „Big sur” to szorstki dron, kompulsywnie wygrywany i rezonujący. „Raccoon” z kolei blisko do sound-artu, dźwiękowej tkanki, w której barwa instrumentu się zaciera, a jego poszczególne elementy są trudne do rozpoznania – uderzenia w struny przypominają wirujące koło, nierówne, szorstkie, czasem wyostrzone. Uzupełniają je pociągnięcia smyczkiem, gęste i mocarne; dźwiękowa betoniarka. Smyczek brzmi tu przeraźliwie, w zwolnionym tempie, jakby ktoś mielił go na strzępy. To kontrabas w ujęciu mikro, Traczyk podsuwa go słuchaczowi pod samo ucho, żeby w głębokim i powolnym brzmieniu wyłapać wszystkie niuanse. W detalu uwypukla się szorstkość, przeciąganie dźwięku, wydobywanie go w mozolny sposób. Fascynująca jest artykulacja, instrument brzmi czasem metalicznie, skrzypi. Traczyk dokonuje tu wiwisekcji jego ogromnego cielska – blisko mu do akustycznej muzyki noise, gęstej powłoki, która wydaje się nie mieć ograniczeń. Rozchybotane i wyginane struny wyróżniają się w „Mirror Mirror”, kiedy drewniane oleiste brzmienie jest punktowane przez plumkanie w tle. Z kolei najbardziej klasyczne w formie „Meru” to mantra budowana na dostojnych pociągnięciach smyczka po strunach, trochę folkowa, może funeralna, zawodząca w powtarzalnych sekwencjach.

Runo to kontrabasowe rozwarstwienie, przebijanie się przez gęstą strukturę instrumentu, składanie muzyki ze skrawków, dźwięków, które zazwyczaj są efektem ubocznym. Traczyk odziera kontrabas z jego lirycznego brzmienia, nie szuka melodii i dźwięków ładnych, stawia na brzmieniowy ciężar. Jego nieposkromiona gra jest jednocześnie brawurowa – kontakt sam na sam z instrumentem wyzwala inne podejście, a także inne emocje. To cedzenie dźwięków, ujarzmianie potężnie brzmiącego, drewnianego kolosa. Runo to płyta kompletna i konsekwentna, a Traczyk odkrywa tu swoje poszukujące, pełne elokwencji oblicze.

 

Jack Chuter // www.attnmagazine.co.uk

How exactly has the double bass been prepared for the purposes of Runo? Wojtek Traczyk doesn’t say. I imagine the alterations based on the sound alone, and it’s not a pretty picture: the body of the instrument speared by metal girders and splattered in oil, bleeding in wooden splinters, with strings wrenched out and left to dangle like extracted veins. An old petrol engine sprouts out of the back like a malignant growth, jolting as the motor coughs into life and promptly stops, panels rattling, screws dancing out of joint, wounding itself through failed revival.

In tracks like “Big Sur”, which hisses and growls like a chain hoist being yanked by calloused hands, the discernible sound of bow-against-string manifests as the whine of an unoiled hinge, sidling between pitches as the mechanism swings back and forth. Musicality co-opted by the machine. Yet on “Raccoon”, melody rehumanises briefly to become a solemn work song, drawn up from the guts of a downtrodden spirit, backed by the ugly rhythmic clatter of metal on wood. Both machinery and its operator seem to be battling through fatigue and disrepair, with persistence only exacerbating the symptoms: more bolts shake out of the chassis during the seizure of “Mirror Mirror”, while the wretched moans of “Meru” seem to be straining against the edges of the instrument, creaking as they bend out from the body in a bid to break free. “Half Bear, Half Elephant And Half Asleep” is the album’s final improvisatory spasm, shedding bits of maple and steel and sinew, sweating into the floor as it bleeds and aches. The record slumps down exhausted, broken by its very efforts to exist.

Więcej:

www.opduvel.com

www.sygnalszum.pl

„Podoba mi się odwaga, z jaką polscy twórcy eksperymentują z preparacjami instrumentów. Wszelkie niekonwencjonalne zabiegi pozwalają bowiem drastycznie zwiększyć spektrum osiąganych przez owe instrumenty brzmień, a czasami – jak w przypadku nowego materiału kontrabasisty, kompozytora i improwizatora Wojtka Traczyka – wykreować unikalny, przeważnie dość hałaśliwy amalgamat, słuchając którego mniej wprawne ucho zapewne miałoby problem z określeniem źródła pochodzenia dźwięku. Fani mniej ekstremalnego podejścia jednak też znajdą coś dla siebie – wystarczy posłuchać wkręcającego, specyficznie transowego “Meru”.”